Uganda
Czerwiec 2018
Ponownie stanąłem na afrykańskiej ziemi, tym razem w Ugandzie. Ten kraj, podobnie jak wiele innych w Afryce, jest mozaiką wielonarodowościową, w której etniczne, kulturowe, językowe i religijne różnorodności splatają się w jedną, fascynującą całość.
Winston Churchill nazwał niegdyś Ugandę „Perłą Afryki“, a jego słowa są obecnie przytaczane niemal w każdym opisie kraju. To z całą pewnością trafne określenie dla tego pięknego państwa, jednak muszę przyznać, że mam poważne wątpliwości co do autentycznego zachwytu brytyjskiego polityka. Z pewnością zapytacie, dlaczego? Otóż moje wątpliwości opierają się na głębszej analizie wydarzeń z historii tego kraju.
Uganda, od roku 1894, pozostawała brytyjskim protektoratem, co w istocie jest eleganckim określeniem dla imperialnej własności, a zatem kolonii. W dążeniu do pozyskiwania bawełny, kawy oraz trofeów myśliwskich Brytyjczycy zbudowali linię kolejową, która połączyła Kampalę z Nairobi, a dalej z portem w Mombasie. Wielka Brytania stała się, obok Holandii i Portugalii, jednym z największych eksporterów kości słoniowej na całym świecie. Pod koniec XIX wieku, z różnych źródeł, do Europy transportowano każdego roku ponad 800 ton tego drogocennego towaru. Obliczenia z roku 1894 wskazują, że co roku ginęło 80 000 słoni. W obliczu tych faktów trudno mi uwierzyć, że Winston Churchill, nazywając Ugandę „Perłą Afryki“, rzeczywiście miał na myśli jej naturalne piękno. Wydaje mi się raczej, że był to typowo dyplomatyczny zwrot, odzwierciedlający materialne bogactwo, które przynosiło olbrzymie zyski brytyjskiemu imperium.
Po uzyskaniu niepodległości w 1962 roku, Uganda wkroczyła w burzliwe czasy dyktatur i bezprawia. Obecnie, mimo że wciąż boryka się z bezrobociem sięgającym siedemdziesięciu procent oraz z niemal całkowitym brakiem rozwiniętego przemysłu, uchodzi za relatywnie stabilny i bezpieczny kraj. Na afrykańskie warunki, Uganda zdaje się być państwem dobrobytu, choć w skali globalnej plasuje się wśród najuboższych. Urodzajna gleba oraz bogactwo naturalnych zbiorników wodnych stanowią fundament jej rozwoju. Kraj ten cieszy się dobrze rozwiniętym handlem, a sąsiednie państwa importują z Ugandy nie tylko żywność czy elektronikę, ale także czerpią z jej kultury, słuchając ugandyjskiej muzyki i przyjmując wzorce mody, które przybyły z Kampali.
Zdecydowanie największym skarbem Ugandy jest jej natura. To jeden z trzech afrykańskich krajów, w którym można spotkać goryle górskie w ich naturalnym środowisku. Te łagodne olbrzymy zamieszkują gęste, górskie lasy, w obszarach, które ich dalecy kuzyni, uważający się za szczyt ewolucyjnej doskonałości, podzielili fikcyjnymi granicami, nazywając te terytoria Kongo, Rwandą i Ugandą. Goryle w całej swojej ewolucyjnej niedoskonałości, nie traktują tego pomysłu poważnie – nie słyszałem, by choć jeden z nich wystąpił o wydanie paszportu lub próbował przekroczyć granice w wyznaczonym miejscu. W Ugandzie występują także liczne populacje wielu innych afrykańskich zwierząt, których liczebność, niestety, drastycznie spadła po fali kłusownictwa w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych XX wieku. Na szczęście w ostatnich latach można zaobserwować powolny, ale obiecujący wzrost ich liczby. Dzika natura oraz jej mieszkańcy stanowią największy magnes turystyczny tego kraju, a goryle przyciągają zdecydowanie najwięcej podróżników, stając się głównym celem naszej wyprawy.
Dzień zaczyna się interesująco. Na stole stoi masło z orzeszków ziemnych i syrop do naleśników
W Ugandzie odnotowano aż 1670 rodzajów ptaków, co czyni ją najbogatszym w te skrzydlate stworzenia krajem Afryki. Pierwszy dzień naszej wyprawy poświęcamy na poszukiwanie jednego z nich, zamieszkującego nabrzeża jezior i bagnistych terenów. Jego obecność w danym miejscu jest ściśle uzależniona od obecności gęstych obszarów papirusu i trzciny. Trzewikodziób, jak nazywany jest ten niezwykły ptak, charakteryzuje się szarym upierzeniem i wygląda nieco jak silnie zakurzony pelikan, z długimi nogami, przypominającymi bocianie, oraz czymś, co przypomina wielkiego, drewnianego chodaka, w miejscu dzioba.
Mieszkańcy regionów wokół Kampali w większości należą do grupy etnicznej Baganda
Podobno największa szansa na spotkanie z trzewikodziobem istnieje na północny zachód od Entebbe, w zatoce Mabamba, która jest jednym z 33 najważniejszych obszarów ochrony ptaków w Ugandzie. Cały ten teren rozciąga się na powierzchni przekraczającej 16 000 hektarów i zamieszkiwany jest między innymi przez dziewięć osobników tych niezwykłych ptaków.
Chwileczkę… Z prostego rachunku wynika, że jeden trzewikodziób przypada na około 1 778 hektarów. Nie potrafię przypomnieć sobie, kto przekazał nam informację o wielkim prawdopodobieństwie obserwacji tego rzadkiego ptaka w tym miejscu, ale zaczynam wątpić w jego wiarygodność.
Przystań w zatoce Mabamba
Po przejażdżce kanałami wyciętymi w gęstym buszu papirusów oraz rozlewiskami Jeziora Wiktorii docieramy do miejsca, w którym strażnik dostrzega młodego trzewikodzioba, stojącego nieruchomo niczym posąg. Pogrążony w głębokim skupieniu, przypomina buddyjskiego mnicha w trakcie medytacji; wydaje się zupełnie nie zwracać uwagi na otaczający go świat. Przez chwilę zastanawiam się, czy nie jest przypadkiem sztuczny – być może to tylko figura ustawiona w wysokich trawach wiktoriańskich bagien, mająca na celu wywołanie radości wśród nieświadomych Dole i Bazungu (tak w języku suahili określa się pluszowe misie oraz ludzi o białej skórze). Jednak po dłuższej chwili obserwacji dostrzegam, że mimo bezruchu jego jasne, duże oczy, osadzone inaczej niż u innych ptaków – bardziej z przodu czaszki – uważnie kontrolują otaczający teren, co jakiś czas mrugając. To utwierdza mnie w przekonaniu o jego całkowitej autentyczności.
Trzewikodziób wydaje się być ptakiem o flegmatycznym usposobieniu, spędzającym długie chwile w bezruchu. Choć potrafi dobrze latać, rzadko korzysta z tej umiejętności. Prowadzi raczej opieszały tryb życia składający się z powściągliwych i ostrożnych ruchów. Jednak zupełnie inaczej zachowuje się, kiedy po wyjątkowo wyczerpującej medytacji odczuwa nadmierną utratę energii i jego żołądek zażąda trybutu. Wówczas ptak staje się niezwykle zwinny i, jeśli tylko dostrzeże zdobycz, głównie w postaci ryb, potrafi schwytać ją w ułamku sekundy.
Trzewikodziób stojący w wysokich trawach wiktoriańskich bagien
Równie ciekawym ptaszkiem żyjącym w zatoce Mabamba, jest długoszpon afrykański. Dzięki swoim bardzo długim pazurom utrzymuje się nawet na najmniejszych roślinach pływających, po których wędruje w poszukiwaniu insektów. Powstaje przy tym wrażenie, że porusza się po wodzie, dlatego potocznie nazywany jest „ptakiem Jezusem”.
Długoszpon afrykański
Julius to sympatyczny, wysoki i szczupły pięćdziesięciolatek z północno–wschodnich rejonów kraju, graniczących z Kenią. Jego sylwetka przywodzi na myśl wysmukłych wojowników masajskich i podobnie kolor jego skóry jest również nieco ciemniejszy. Od wielu lat pracuje w branży turystycznej, a podczas naszego pobytu w Ugandzie pełni rolę zarówno przewodnika, jak i kierowcy. Julius zmaga się z brakiem apetytu, dlatego każdego dnia zażywa lek, który stymuluje go do spożywania choćby najmniejszych posiłków. Jego wyjątkowo długie nogi, delikatnie przypominające literę X, z trudem utrzymują resztę kościstego ciała, które podczas chodzenia chybocze się lekko, jakby podrygiwało do tańca.
Choć smakowity posiłek przy zachodzie słońca nie jest dla Juliusa szczególnym spiritus movens, proponuje nam „wyjątkową“ restaurację tuż nad brzegiem Jeziora Wiktorii, gdzie moglibyśmy ukoronować nasz pełen wrażeń dzień. Lokal, usytuowany na ogrodzonym i strzeżonym terenie, znajduje się w „wyjątkowo“ wyborowej dzielnicy Entebbe. W przeciwieństwie do tego składa się z „wyjątkowo“ nieefektownej, stylizowanej chaty pokrytej strzechą oraz plastikowych stolików i foteli ustawionych bezpośrednio na piaskowym wybrzeżu. Prawdziwa „wyjątkowość“ tego miejsca objawia się w cenach, które osiągają poziom zachodnioeuropejskich restauracji o podwyższonej klasie. Zanim jednak przekroczymy próg lokalu, umundurowany strażnik sprawdza nas wykrywaczem metali, poszukując broni, oraz przeszukuje plecaki w poszukiwaniu ładunków wybuchowych. Robi to jednak „wyjątkowo“ nieefektywnie, ponieważ plecak mAT'a ma kilka komór, a on zagląda tylko do głównej. Mam wrażenie, że to swoisty spektakl dla turystów, mający na celu poprawę poczucia bezpieczeństwa. Julius jest jednak głęboko przekonany o konieczności takich środków ostrożności, ponieważ Uganda należy do Unii Afrykańskiej i Wspólnoty Narodów, angażując się zbrojnie w konflikty, na przykład w Kongo czy Somalii. Stąd też obawy przed atakami terrorystycznymi. Myślę jednak, że nikt z nas, poza Juliusem, a może częściowo mną, ze względu na moje brunatne futerko, nie przypomina Kongijczyka ani Somalijczyka , ale prawdopodobnie jest to jeszcze jedna cecha świadcząca o „wyjątkowości“ tej restauracji.
Przed rozpoczęciem posiłku mAT postanawia skorzystać z toalety, która, jak się okazuje, znajduje się w „wyjątkowo“ nietypowym miejscu – po drugiej stronie szosy, z dala od lokalu. W obawie przed ewentualnymi powiązaniami mAT'a z kongijskimi lub somalijskimi terrorystami, zostaje przed wejściem ponownie poddany kontroli wykrywaczem metali, zanim otrzyma pozwolenie na powrót do stołu.
Sam posiłek jest smaczny, choć z pewnością nie można go określić jako „wyjątkowy“.
Rybacy na Jeziorze Wiktorii
Park Narodowy Wodospadu Murchison'a rozciąga się na pagórkowatym terenie wzdłuż Nilu Wiktorii, który w tym rejonie wpada do Jeziora Alberta. Obszar ten przeważnie pokryty jest roślinnością sawannową oraz kolczastym buszem. W sercu parku znajduje się malowniczy Wodospad Murchison'a, od którego pochodzi nazwa Parku. Cały teren stanowi schronienie dla wielu dzikich zwierząt.
Droga z Entebbe prowadzi przez stolicę kraju, Kampalę. Miasto oficjalnie liczy ponad milion mieszkańców, ale wydaje się, że w ruchu ulicznym uczestniczy przynajmniej dwa razy więcej motocykli i samochodów. Tutaj umiejętność prowadzenia pojazdu nie gwarantuje dotarcia do zamierzonego celu. Na głównych ulicach panuje gęsty ruch, a wpychanie się jeden przed drugiego należy do normalnych sprawności kierowców. Dodatkowo, w mieście brakuje niemal zupełnie kierunkowskazów i innych znaków drogowych. Często na ulicach, na których zasadniczo wyznaczone są trzy pasy, tworzą się cztery kolumny pojazdów, a skrzyżowania z sygnalizacją świetlną nie zawsze są traktowane poważnie. Pomiędzy samochodami, niczym chmara dokuczliwych much, przepychają się motocykle, wykorzystując każdą, nawet najmniejszą przestrzeń. Aby sprawnie poruszać się po mieście, trzeba znać drogę – w przeciwnym razie trudno wydostać się z jego labiryntu. Julius, doświadczony i opanowany kierowca, zna trasę przez Kampalę jak własną kieszeń. Mimo to, przejazd przez miasto zajmuje nam dobre dwie godziny.
Większość pozostałych dróg w Ugandzie jest szutrowych, pełnych dziur i wybojów, co sprawia, że średnia prędkość jazdy wynosi około 40–50 kilometrów na godzinę. Pomimo tych wszystkich niewygód, Ugandyjczycy zazwyczaj prowadzą pojazdy spokojnie i bezkonfliktowo.
Kampala
Konflikty zbrojne, kłusownictwo, bezmyślna eksploatacja zasobów oraz grabież środowiska naturalnego – to kolejne ekscesy wspomnianych wcześniej dalekich kuzynów goryli. Wszystkie te „kluczowe osiągnięcia“ przyczyniły się do wyginięcia zarówno białych, jak i czarnych nosorożców, które były rdzennymi mieszkańcami Ugandy aż do 1982 roku. Należy jednak zaznaczyć, że tym razem dla odmiany, w roku 2005 dalecy kuzyni goryli zainaugurowali pożyteczny projekt Ziwa Rhino Sanctuary, którego celem jest odbudowa populacji nosorożca białego.
Na obszarze o powierzchni 7 000 hektarów, ściśle chronionym przed kłusownikami i drapieżnikami, pielęgnuje się zagrożone wyginięciem zwierzęta, aby stopniowo uwalniać je do parków narodowych w kraju. Projekt Ziwa rozpoczął się od niewielkiej grupy sześciu osobników, a obecnie liczba ta wzrosła do 22. Aby zapewnić nosorożcom bezpieczeństwo, teren otoczony jest dwumetrowym płotem elektrycznym i strzeżony przez zespół około 80 strażników przez całą dobę. Strefa ta stanowi również schronienie dla co najmniej 40 innych gatunków ssaków i gadów, w tym małp, antylop, hipopotamów, krokodyli oraz licznych ptaków. Nadzwyczajną atrakcją Ziwa Rhino Sanctuary jest trekking, podczas którego można podążać pieszo za nosorożcami.
Trekking w Ziwa Rhino Sanctuary
Na terenach wokół Wodospadu Murchison'a utworzono już w 1910 roku rezerwat przyrody – Bunyoro Wildlife Reserve. Pomysł założenia Parku Narodowego zrodził się jednak dopiero później. Obecnie Park Narodowy, razem z graniczącymi rezerwatami Bugungu i Karuma, zajmuje największą w Ugandzie, pojedynczą powierzchnie objętą ochroną.
Całe wschodnie wybrzeże Jeziora Alberta i obszary wokół Parku Narodowego Wodospadu Murchison'a zamieszkane są przez szczep Banyoro
Po wielogodzinnej podróży docieramy do jednej z bram parku. Gdy Julius udaje się załatwić sprawy urzędowe związane z naszym pobytem, my odwiedzamy jeden z małych sklepików, które stanowią stały element urbanistyczny miejsc o natężonym ruchu turystycznym. Niewielkie pomieszczenie jest całkowicie zastawione drewnianymi regałami i półkami, wypełnionymi niezliczoną ilością pamiątek, z których większość została masowo wyprodukowana w Azji. W sklepie znajduje się również kilka masek i figur wyrzeźbionych w Kongo i Gabonie, inspirowanych tradycyjnymi wyrobami tych krajów, jednak nic z tego nie przyciąga naszej uwagi.
Natomiast sprzedawczyni, która ma wplecione w krótkie włosy grube sztuczne warkocze ułożone w fantazyjną fryzurę, prezentuje się wyjątkowo interesująco. mAT pyta, czy może ją sfotografować, ale wydaje się być niezdecydowana. Wyczuł, że potrzebuje niewielkiego impulsu motywacyjnego, więc sięga po swoje argumenty zachęcające i oznajmia, że ma fantastyczną fryzurę, jakiej wcześniej nie widział, i byłby bardzo szczęśliwy, gdyby mógł zrobić sobie na pamiątkę zdjęcie właścicielki takiego wyjątkowego uczesania. Z lekkim niedowierzaniem pyta:
– podoba ci się?
mAT bez wahania i z pełnym przekonaniem mówi:
– bardzo!
To zadziałało, zgadza się bez wahania i nawet nie protestuje, kiedy ją prosi, aby wyszła ze sklepu ponieważ w środku jest za ciemno.
Wplecione, sztuczne warkocze są wyznacznikiem afrykańskiej mody
Już na początku drogi przez park witają nas pawiany, które można również spotkać w wielu innych miejscach kraju. Często widać je w licznych grupach koczujących przy poboczach dróg. Pawiany zasadniczo unikają konfrontacji z dalekimi kuzynami goryli, chowając się przed nimi w przydrożnym buszu. Czasami jednak, podczas niezabezpieczonego transportu niektórych artykułów spożywczych, znajdujących się na liście pawianowych przysmaków, małpiszony zmieniają taktykę i stają się triumfalną bandą przydrożnych rozbójników.
Pawiany
Park Narodowy Wodospadu Murchison'a jest podzielony na dwie części przez płynący przez niego Nil Wiktorii. Część północna charakteryzuje się bardziej otwartym terenem, porośniętym głównie roślinnością sawannową, co sprzyja obserwacji większej liczby zwierząt. W centralnej części parku powstała przystań wodna, z której kursuje prom przewożący zarówno samochody, jak i pasażerów na północny brzeg rzeki.
W pobliżu przystani ustawiono dużą metalową boję wodną, na której namalowano mapę świata, przekształcając ją w globus. Odnoszę wrażenie, że twórca tego dzieła podziela stanowisko goryli i nie traktuje granic poważnie. Być może jego praca ma charakter proroczy i ukazuje wizję przyszłości? Co ciekawe, na pierwszym zdjęciu widać, że Dania jest zdecydowanie przedstawiona jako wyspa, a przecież dramatyczny wzrost poziomu oceanów jest zjawiskiem dobrze udokumentowanym od wielu lat.
Tak wyglądają zarysy Polski oraz innych państw europejskich
Obok przystani znajduje się także „dyżurka“ hipopotama. Za każdym razem, gdy prom przypływa lub odpływa, hipopotam wynurza się z wody, sprawiając wrażenie, jakby kontrolował częstotliwość kursów oraz zliczał statystycznie liczbę przetransportowanych osób i pojazdów.
„Dyżurka“ hipopotama
Za drobną opłatą czas oczekiwania na prom umila zespół muzyczny, grający tradycyjną muzykę na instrumentach adungu
Po wyjściu na drugi brzeg Julius udaje się do biura, aby załatwić sprawy urzędowe, które zazwyczaj zajmują znaczną część jego codziennego dnia. Ja natomiast z zainteresowaniem obserwuję pawiana, który próbuje wyrwać metalową klapę od śmietnika.
W miejscach tak licznie odwiedzanych przez turystów jak to, okoliczne grupy pawianów straciły respekt wobec dalekich kuzynów goryli i zaczęły ich traktować jako cel swoich wyrafinowanych napadów rabunkowych. Niestety, dalecy kuzyni goryli okazują się być całkowicie bezbronni w obliczu takich ataków. I tak mAT wpadł na bardzo niemądry pomysł, aby podzielić się schowanymi w plecaku orzeszkami ziemnymi z pawianem, siedzącym ciągle na oddalonym około 10 metrów śmietniku. Już sam ruch sięgania po cokolwiek wzbudza wielkie zainteresowanie zwierzaka. Zanim mAT'owi udaje się wyjąć orzeszki, małpiszon jest już za jego plecami. Kiedy wyciąga paczuszkę z plecaka, pawian w podskoku zbliża się właśnie pyskiem do jego dłoni. Cała sytuacja rozgrywa się tak szybko, że mAT, dostrzegając niebezpieczeństwo jedynie kątem oka, podrzuca paczuszkę w górę, ratując w ten sposób swoje palce przed okaleczeniem. Jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, zwycięzcą jest małpiszon, choć mAT zyskuje to, co jest dla niego ważniejsze – zdrową rękę. Od tego czasu dzieli się orzeszkami wyłącznie z nami.
Zwycięski pawian delektuje się swoim łupem
Popularnie używany termin „safari“ wywodzi się z języka suahili i oznacza wszelkiego rodzaju podróż. Jego współczesne znaczenie kształtowało się w czasach kolonialnych, kiedy to dotarł do języków europejskich kolonizatorów. Początkowo używano go głównie w kontekście podróży do Afryki Wschodniej, połączonej z polowaniem na dzikie zwierzęta. Z czasem zaczęto stosować go także w odniesieniu do podobnych ekscesów w innych częściach Afryki czy Indii. Dziś termin ten najczęściej odnosi się do podróży mających na celu obserwację lub fotografowanie dzikich zwierząt. W tym właśnie znaczeniu, najbliższym memu pluszowemu sercu, wyruszamy na długie safari, podczas którego mam okazję zaobserwować wielu fascynujących mieszkańców Parku Narodowego.
Guźce, które za sprawą filmu „Król Lew“ popularnie nazywane są pumbaa
Kob śniady
Bawolec
“Afrykański niedźwiedź brunatno–pluszowy“ 😁
Kobusy występują tylko w Ugandzie, częściowo w Południowym Sudanie oraz północnej części Kongo
Starsze byki bawołów wygonione ze stada, tworzą grupy kawalerów
Oribi są jednymi z najmniejszych antylop
Żyrafy Rothschilda występują wyłącznie w Ugandzie oraz na niewielkim obszarze Kenii. Stanowią one drugi najbardziej zagrożony podgatunek żyraf, a ich populacja szacowana jest na zaledwie kilka setek osobników. Cechą charakterystyczną tych majestatycznych zwierząt jest obecność pięciu krótkich rogów na czubku głowy, zamiast zazwyczaj spotykanych dwóch. Dwa z tych rogów to wypukłości znajdujące się zaraz za uszami, a trzeci widoczny jest na środku czoła. Nie wyróżniają się one jednak tak wyraźnie jak dwa „standardowe“ rogi. W odróżnieniu od innych przedstawicieli gatunku, żyrafy Rothschilda mają jasne, bezplamiste nogi od kolan w dół.
Żyrafy to najwyższe ssaki lądowe. Dorosłe samce osiągają wysokość do sześciu metrów
Miejscami tworzą grupy składające się z wielu osobników
Sęp afrykański uznawany jest za krytycznie zagrożonego wyginięciem
Słonie są największymi współcześnie żyjącymi zwierzętami lądowymi
Słonie osiedlają się na terenach, w których znajdują się źródła wody pitnej i miejsca do kąpieli
Tym razem na przystani przesiadamy się na niewielką łódź, która kursuje w kierunku Wodospadu Murchisona. Choć dzieli nas od celu zaledwie 15 kilometrów, kolejne trzy godziny spędzimy na Nilu Wiktorii. Łódź płynie spokojnie, bez pośpiechu, a monotonny dźwięk silnika wprawia mnie w stan błogości. Czuję narastające znużenie, a powieki zaczynają opadać. 😴
Jednak drzemki nie trwają długo. Co jakiś czas słychać przerywający ciszę alarm w postaci piszczącego tonu. Silniki zostają zatrzymane, a łódź dryfuje bezwładnie w kierunku przeciwnym. Okazuje się, że woda, która przeszła przez wodospad, niesie ze sobą ogromne ilości traw, wodorostów i innych roślin, które owijają się wokół śrub napędowych. Aby móc kontynuować podróż, pędniki muszą być regularnie oczyszczane.
Im bliżej zbliżamy się do uskoku wodospadu, tym więcej na powierzchni rzeki unosi się zbitej w kłęby, sztywnej piany. Wygląda ona jak stara, pożółkła i obsuszona bita śmietana, przyprószona kakao. To iły oraz części roślinne, które pod wpływem spadającej z wysokości 43 metrów wody zostają zmącone i przekształcone w tę dziwną formę, a następnie unoszone w nurcie rzeki przez dziesiątki kilometrów.
W pobliżu wodospadu rzeka zmienia swoje oblicze z dotychczas spokojnego i leniwego w nieokiełzane, pełne zawirowań i niebezpiecznych prądów. Dzięki sprawności i doświadczeniu załogi, łódź zostaje z wysiłkiem zacumowana przy małym podeście, chociaż rzeka całą swoją siłą stara się utrudnić ten manewr. Dalej możemy już przejść wyłącznie pieszo.
Wąska, kamienista ścieżka prowadzi raz w górę, raz w dół, wijąc się po stromym zboczu. Choć temperatura nie jest zbyt wysoka, powietrze, nasycone wilgocią z rozpylającej się w wodospadzie wody, jest lepkie i duszne, co znacząco utrudnia oddychanie. Jednak z każdym krokiem w stronę górnej krawędzi nabrzeża mikroklimat staje się coraz bardziej znośny. Co jakiś czas odczuwamy delikatny powiew wiatru, niczym lekki oddech otaczającego nas lasu.
Obszar wokół wodospadu od wieków znany jest jako teren wielokrotnych wybuchów epidemii śpiączki afrykańskiej. Przyczyną tych tragedii są licznie występujące w nim muchy tse–tse, które przenoszą tę groźną chorobę. Współcześnie ich populacja jest redukowana dzięki zastosowaniu specjalnych, niebieskich pułapek. Niebieski kolor, niczym magiczna przynęta, przyciąga te owady, a wewnątrz pułapek znajduje się dodatkowy wabik, któremu podobno nie potrafią się oprzeć. Kiedy zdecydują się na wejście, nie mają już szans na odnalezienie drogi powrotnej.
Dodatkowym pomysłem dalszych kuzynów goryli na ograniczenie liczby much tse–tse jest metoda wypuszczania sterylnych owadów. Polega ona na schwytaniu jak największej liczby samców i ich wysterylizowaniu za pomocą promieniowania jonizującego. Samice, kopulując z płciowo sterylnymi partnerami, nie są w stanie wydawać potomstwa, co prowadzi do stopniowego spadku populacji w kolejnych pokoleniach.
Punkt widokowy „Top of the Falls“ na najwyższej krawędzi Wodospadu Murchison'a
Podczas drogi powrotnej dochodzi nas zaduch spalin roznoszący się wewnątrz pojazdu. Julius spogląda w lusterko i natychmiast dostrzega, że tylna klapa bagażnika jest niedomknięta. Zatrzymuje się na poboczu i wysiada, by ją zamknąć. W mgnieniu oka jednak wraca na swoje miejsce za kierownicą, wyraźnie poddenerwowany i burcząc coś pod nosem, rusza w dalszą drogę. Okazuje się, że w tej krótkiej chwili został sześć razy ukąszony przez muchy tse–tse, które najwyraźniej nie dają się nabrać na niebieskie pułapki ani na sterylizację, i których w tym regionie są całe miriady. Choć nie każda mucha jest nosicielem patogenów wywołujących śpiączkę, szacuje się, że mniej więcej co setna może być zakaźna, co oznacza, że nie każde ukąszenie musi kończyć się infekcją. Niemniej jednak, wraz z rosnącą liczbą ukąszeń, wzrasta również ryzyko.
Kolejny etap naszej podróży przebiega wzdłuż wybrzeża Jeziora Alberta do miasta Fort Portal. Uważane jest ono za bramę do rozciągającego się na granicy Ugandy i Demokratycznej Republiki Konga trzeciego najwyższego w Afryce masywu górskiego Ruwenzori. Niestety, nie mamy w planach wycieczek po górskich szlakach, a Fort Portal posłuży nam jedynie jako baza wypadowa do Parku Narodowego Kibale Forest, w którym zamierzamy odwiedzić szympansy.
Wioski z chatkami przykrytymi strzechą można zaobserwować jedynie w północnej części Ugandy. Im dalej na południe, tym więcej domów wybudowanych jest z cegieł
W każdej wiosce czy miasteczku plac targowy stanowi kluczowy punkt zaopatrzenia oraz wymiany bieżących informacji. Często jest to jedyne, warte uwagi miejsce w afrykańskich osadach. Hoima, jako nieco większe miasteczko, wyróżnia się kolorowym bazarem pełnym owoców i warzyw, który prezentuje się stabilniej i nowocześniej. Ponieważ przed nami jeszcze długa droga, postanawiamy zaopatrzyć się w owoce i drobne przekąski.
W Afryce wszelkiego rodzaju towary transportuje się zazwyczaj na głowie. Prawdziwymi mistrzyniami w tej dziedzinie są kobiety
Banany skrobiowe są jedną z podstawowych form wyżywienia w krajach Afryki. W Ugandzie wytwarza się z nich tak zwaną Matoke, czyli gęstą papkę spożywaną jako dodatek do mięsa, uchodzącą za narodowy przysmak.
Banany skrobiowe
Podczas sesji zdjęciowej na bananach właścicielka stoiska pyta Moją Basię:
– Is this your baby? (czy to twoje dziecko?)
– Nie – odpowiada rozbawiona i nieprzeczuwająca nic złego Moja Basia.
Jednak ta odpowiedź staje się początkiem bardzo napiętej sytuacji. Kobieta stwierdza, że zamierza mnie adoptować i chce, abym z nią został. Moi „niepluszowi“ oczywiście się na to nie zgadzają, ale ona z wielką determinacją usiłuje mnie porwać! Przez chwilę stoi naprzeciw Mojej Basi i próbuje na różne sposoby wydobyć mnie z jej rąk. Obie wyglądają trochę jak koszykarze, gdy jeden stara się wrzucić piłkę do kosza, a drugi przeszkadza mu w tym zadaniu. Kiedy mAT zauważa i uświadamia sobie powagę sytuacji, przerywa ją stanowczym:
– Stop, break!
Następnie oznajmia kobiecie, że jestem najlepszym przyjacielem, a przyjaciółmi się nie handluje i nie pozostawia ich w potrzebie. Kobieta prawdopodobnie zdaje sobie sprawę, że nie zdoła mnie przywłaszczyć, mrucząc coś w swoim języku pod nosem, daje spokój. Ciekawe, dlaczego takie groźne sytuacje zdarzają mi się zazwyczaj w Afryce. Ostatnio próbowano mnie w podobny sposób uprowadzić w Etiopii.
Stoisko z suszonymi rybami
W Fort Portal zatrzymujemy się w kompleksie należącym do niemiecko–ugandyjskiego małżeństwa – Stefana i Miriam. Na swojej trzydziestohektarowej farmie założyli nie tylko zespół bungalowów i prawdopodobnie najlepsze pole namiotowe w całej Ugandzie, ale także przekształcili ją w mały rajski ogród. Posadzili niezliczone tropikalne drzewa, zagospodarowali duże połacie gruntu pod wspaniały ekologiczny ogród warzywny, którego plony pokrywają zapotrzebowanie hotelowej kuchni, oraz stworzyli grządki z pięknymi kwiatami. Naprzeciw naszego bungalowu rozciąga się pokaźna łąka, na której pasą się europejskie krowy. Ich świeże mleko oraz wyroby nabiałowe wzbogacają serwowane w restauracji domowe posiłki.
Stefan właśnie wrócił z wakacji w Niemczech i, jak twierdzi, do jutra ma jeszcze urlop. Usiadł z nami przy płonącym ognisku i popijając od czasu do czasu łyczek ugandyjskiego piwa i snuje ciekawe opowieści o swojej farmie.
Nazajutrz, skoro świt, wyruszamy do Parku Narodowego Kibale Forest. Na obiad jesteśmy zaproszeni do lokalnej rodziny w gminie Bigodi, więc do hotelu wrócimy dopiero na kolację. Stefan pyta, czym mógłby nas najlepiej ugościć podczas jutrzejszej wieczerzy. Odpowiadamy, że po intensywnym marszu, który nas czeka, kawałek mięsa z pewnością doskonale zaspokoi nasze kaloryczne zapotrzebowanie. Stefan informuje nas, że kuchnia przygotuje udziec barani, natarty rozmarynem i naszpikowany czosnkiem, co przyjmujemy z wielkim entuzjazmem. Ta wiadomość jednoznacznie pobudza nasze żołądki, a uczucie głodu staje się coraz bardziej dokuczliwe. Grzecznie żegnamy się z naszym gospodarzem, pozostawiając go przy wesoło płonącym ognisku i przechodzimy do restauracji na właśnie przygotowaną kolację.
Naprzeciw naszego bungalowu pasą się europejskie krowy
Przy moim ulubionym kwiatku
O 8:30 musimy się stawić na odprawę w strażnicy Parku Narodowego Kibale Forest. Kiedy wyruszamy jest jeszcze ciemno, ale od celu dzieli nas afrykańskie 30 kilometrów.
Słońce budzi się ze snu nad lasami Kibale
Przy strażnicy gromadzi się dość liczna grupa turystów z różnych zakątków świata. Po odprawie zostajemy podzieleni na małe, kilkuosobowe zespoły, a do każdego z nich przydzielony zostaje przewodnik. Naszym przewodnikiem jest młody strażnik o imieniu Gabriel, który mówi cienkim i bardzo cichym głosem, wzbogaconym wyraźnym afrykańskim akcentem.
Strażnik Gabriel
Nasza wędrówka przez las trwa już ponad godzinę. Zazwyczaj wędruję częściowo schowany w plecaku, dlatego mrówki nie stanowią dla mnie wielkiego zagrożenia. Cieszę się jednak, że moi „niepluszowi“ mają odpowiednie buty i roztropnie schowali nogawki spodni głęboko w skarpetach. W trakcie naszej drogi wielokrotnie przekraczamy ścieżki tych boleśnie kąsających owadów.
Gabriel dostrzega słonia leśnego, stojącego nieopodal w gęstym buszu. Okazuje się, że różni się on od popularnego słonia afrykańskiego. Słoń leśny jest mniejszy, ma zaokrąglone uszy oraz mniejsze, bardziej proste ciosy, lekko skierowane ku dołowi. Ponadto, jego przednie nogi mają po pięć palców, a tylne – po cztery, podczas gdy słonie afrykańskie mają odpowiednio po cztery i trzy. Słoń leśny jest także zdecydowanie bardziej agresywny niż jego większy kuzyn. Najprawdopodobniej mamy do czynienia z samcem, ponieważ te zwierzęta prowadzą samotny tryb życia. Trzymamy się od niego z daleka, gdyż jak informuje nas Gabriel, z pewnością nie wahałby się nas stratować.
Pomimo potencjalnego niebezpieczeństwa, obecność słonia okazuje się dla nas korzystna. Wydaje się, że podobne obawy wobec słoni mają również szympansy. Jeden z nich zszedł z koron drzew, by uderzać drągiem w pnie i wydawać charakterystyczne dla swojego gatunku okrzyki, próbując przepędzić intruza ze swojego terytorium. Dzięki temu odkrywamy jego obecność.
To dorosły samiec, który wydaje się być przyzwyczajony do wizyt swoich dalekich kuzynów – mam na myśli tych, którzy uważają się za najwyższe stadium ewolucji. Mimo że znajdujemy się w zasięgu jego wzroku, nie próbuje uciekać. Co jakiś czas zerkając w naszą stronę, spokojnie wędruje przez las. Poruszając się na czterech kończynach, sprawia wrażenie, jakby tylko spacerował, podczas gdy my musimy dotrzymywać mu kroku w lekkim truchcie. Kiedy dostrzega, że nie nadążamy, zatrzymuje się na chwilę, obraca się w naszą stronę, a następnie rusza dalej, jakby chciał nam wskazać drogę. Po pewnym czasie siada na ziemi i cierpliwie czeka, aż się zbliżymy. Stoimy zaledwie 3–4 metry od niego i mAT rozpoczyna sesję fotograficzną, która wydaje się sprawiać mu ogromną radość. Odnosi się wrażenie, że pozowanie do zdjęć wykonuje zawodowo.
Selfiak
Co jakiś czas spogląda w górę, kierując wzrok w jedną stronę…
…w koronie olbrzymiego drzewa dostrzegam samicę z dwoma maluchami
Gmina Bigodi znajduje się na obrzeżach Parku Narodowego. Nasz gospodarz, John Tinka, ma bogate doświadczenie jako były przewodnik w Kibale Forest. Obecnie pełni funkcję wójta, a także prowadzi szkołę oraz gminny projekt ochrony środowiska naturalnego. Część jego gospodarstwa funkcjonuje jako pensjonat agroturystyczny, który słynie z organizacji tradycyjnych ugandyjskich posiłków. Podczas tych spotkań John dzieli się z gośćmi ciekawymi informacjami na temat lokalnych tradycji.
Nasz gospodarz John Tinka i Jacob Batwerinde
Jednym z ciekawych zwyczajów, przekazywanych z pokolenia na pokolenie w rodzinie John'a, jest powitanie gości suszonym ziarenkiem kawy. Twarde jak kamyki, nieprażone ziarna są przechowywane w specjalnym koszyczku i ofiarowywane gościom, którzy odwiedzają dom po raz pierwszy. Rozgryzienie tego drobnego podarunku wymaga czasu i pewnego wysiłku, ale po zakończeniu tej ceremonii nic nie stoi na przeszkodzie, aby rozpocząć posiłek. Podczas gdy moi „niepluszowi“ i ja staramy się skruszyć ziarenko, John z dumą prezentuje potrawy przygotowane przez swoją żonę i córki.
Pycha!
Posiłki w Ugandzie są niezwykle urozmaicone. Podstawą wyżywienia są różnorodne warzywa, jarzyny oraz mięsa i ryby, a także niezliczone świeże owoce. Oprócz popularnych pomidorów, kapusty, bakłażanów, fasoli i grochu, dużą popularnością cieszą się warzywa szpinakopodobne, ogólnie nazywane „greens“, które zazwyczaj podawane są z sosem z orzeszków ziemnych. Na moim talerzu znalazł się rodzaj szpinaku zwany dodo. Jako dodatki serwowane są kartofle, ryż, gotowane lub smażone banany, pieczywo wykonane z prosa i innych zbóż, a także grube naleśniki zwane chapati. Nie można zapomnieć o ugali – gęstej papce z mąki kukurydzianej – oraz o słynnej matoke, czyli gotowanych i ubitych na miazgę bananach skrobiowych. Podczas mojej podróży nie zauważyłem, aby mieszkańcy kraju skarżyli się na brak żywności. Zazwyczaj zaspokajają swoje potrzeby, uprawiając kawałek ziemi, łowiąc ryby lub hodując trzodę.
Młode pędy orzeszka ziemnego
W pobliżu gminy znajdują się podmokłe tereny Bigodi Wetland Sanctuary, które stanowią prawdziwe eldorado nie tylko dla ptactwa wodnego, ale także dla wielu gatunków prymatów. Z inicjatywy gminy organizowane są wędrówki z przewodnikiem, a dochody z tych wycieczek przeznaczane są na rozwój regionu. Prosto z domu John'a wyruszamy na kolejną porcję marszu, tym razem przez część rezerwatu zwaną Magombe Swamp.
Strategicznie dogodna pozycja w plecaku Mojej Basi
Moją uwagę przyciąga tajemnicza formacja ukryta wśród drzew. To gniazdo afrykańskich mrówek tkaczy, zbudowane z liści połączonych przędzą wydzielaną przez larwy tych owadów. Podczas budowy gniazda robotnice trzymają larwy w żuwaczkach, wykorzystując je niczym tubki z klejem. Szympansy z chęcią nacierają się warstwą liści z pokrywy takich gniazd, ponieważ wydzielają one intensywny zapach, który skutecznie odstrasza dokuczliwe pasożyty.
Gniazdo afrykańskich mrówek tkaczy, wykonane z liści drzewa
Podobnie jak grupy znudzonych nastolatków, poszukujących okazji do różnorodnych wybryków, przy ścieżce figlują gromady pawianów. Na nasz widok jednak grzecznie ustępują nam miejsca.
Pawiany są bardzo sumiennymi i opiekuńczymi rodzicami
Od czasu do czasu odkrywam wśród drzew również inne małpiszony. Na zdjęciu Gerezanka
Strażnik prowadzący nas przez rezerwat nagle wskazuje palcem na pobocze ścieżki. Zauważam dużego, czarnego węża, który w pośpiechu znika w gęstej roślinności. To kobra leśna, osiągająca do trzech metrów długości i uznawana za największą na świecie. Jej jad jest wyjątkowo silny, a po ukąszeniu śmierć może nastąpić w zaledwie pół godziny. Na szczęście w większości przypadków nie dochodzi do bezpośrednich konfrontacji między wężami a ludźmi. Prawie każdy gad unika takich spotkań i szuka schronienia, nie wykorzystując swojego potencjału śmiercionośnej broni. Jad służy mu przede wszystkim do zdobywania pokarmu, a jedynie w przypadku bezpośredniego zagrożenia jest używany w obronie.
Na obrzeżach rezerwatu dostrzegam plantacje i pola uprawne, na których rosną między innymi krzewy kawy. Z uprawą tej rośliny zapoznałem się kilka miesięcy temu w Kolumbii. W Ugandzie przeważa gatunek Robusta, który charakteryzuje się gorszą jakością – stanowi on 80 procent upraw. Jednak w regionie, w którym obecnie się znajdujemy, dominuje smaczniejsza odmiana – Arabica.
Krzew kawowy
Plantacje i pola uprawne stanowią łatwo dostępną oraz obfitą spiżarnię dla osiadłych w rezerwacie prymatów i ptaków. Dlatego jedną z kluczowych aktywności dzieci jest ochrona plonów przed plądrowaniem ich przez dzikie zwierzęta.
Dzieciaki próbują przy okazji zarobić parę groszy sprzedając małe, gliniane figurki
Z gęsto porośniętych mokradeł wkraczamy na podmokłe łąki, na których dostrzegam koronniki stąpające z wielką gracją. Te piękne żurawie, z żółtymi piórami tworzącymi pióropusz na głowie, zostały wybrane na symbol narodowy Ugandy.
Nieopodal, na potężnym drzewie rzadko porośniętym liśćmi, siedzi gromada koczkodanów, które leniwie przyglądają się nam. Gerezy, bo tak nazywają się te długowłose, czarno–białe małpiszony, przypominają nieco skunksy poutykane na gałęziach.
Gerezy, ze swoimi białymi brodami i brwiami, długimi, białymi frędzlami futra po obu stronach grzbietu oraz kosmatym, białym pędzlem na czubku ogona, prezentują się niezwykle ekscentrycznie. Niestety, ten kuriozalny wygląd stał się dla nich wielkim przekleństwem. Bez wątpienia gerezy są zadowolone ze swojego wyglądu, jednak problem polega na tym, że ich urok jeszcze bardziej przypadł do gustu dalekim kuzynom goryli, którzy uważają się za najwyższe ogniwo ewolucji. Ci, w swoim aroganckim przekonaniu o własnej wyższości, zaczęli je zabijać jedynie po to, by zdjąć z nich skóry i użyć ich do zamaskowania swojej własnej, przerażającej przeciętności.
W wielu wschodnioafrykańskich kulturach runo gerez wykorzystywano jako ozdobę dla wojowników lub ich broni. Jedwabne, czarno–białe futra znalazły także wielu nabywców poza kontynentem afrykańskim. Marco Polo relacjonował w późnym XIII wieku o ogromnym popycie na peleryny wykonane z futerek gerez w centralnej Azji. Jakby tego było mało, ich skóry znalazły również nabywców w Europie w późnym XVIII wieku oraz około 1970 roku, kiedy to przypuszczalnie wyeksportowano tam około dwóch milionów sztuk.
Małpki przetrwały tę gehennę i na szczęście można je spotkać także obecnie. To naprawdę pocieszające, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że samice rodzą tylko jedno młode co dwa lata. Nowonarodzone maluchy są całkowicie białe, mają różowy pyszczek, a ich narodziny stanowią wielkie święto dla całej rodziny koczkodanów. Zazwyczaj wszystkie samice w stadzie angażują się w opiekę nad młodym, choć nie wszystkie mają ku temu odpowiednie predyspozycje. Niestety, zdarza się, że małe małpki są trzymane głową w dół podczas wspinaczki lub skoków, a nawet upuszczane z dużych wysokości, co jest najczęstszą przyczyną śmiertelności potomstwa.
Gerezy to niezwykle leniwe stworzenia, które, jeśli akurat nie zajmują się jedzeniem, z pewnością są pochłonięte trawieniem, odpoczywając rozłożone na gałęziach. Przeciętnie pokonują około 350 metrów każdego dnia, jednak gdy zbliżamy się do nich, z oczywistych powodów skaczą na bardziej odległe konary. Wygląda na to, że nie udaje mi się przekonująco zakomunikować, jak bardzo cieszę się z mojego brunatnego, wikuniowego futerka, i ani ja, ani moi „niepluszowi“ nie zamierzamy naciągać na siebie cudzej skóry.
Koronnik szary, uznany jest za narodowego ptaka Ugandy, a jego podobizna znalazła miejsce w godle państwowym
Gerezy
Wyjątkowo interesującymi ptakami są wikłacze, które swoją nazwę zawdzięczają misternie uplecionym gniazdom. To niezwykle towarzyskie stworzenia, gniazdujące kolonijnie na jednym drzewie, które często wygląda jak wielkanocna choinka, obwieszona obficie bombkami. Wśród wikłaczy wyróżnia się kilka gatunków, z których każdy buduje swoje gniazda w odmienny sposób. W Namibii miałem okazję zobaczyć całe korony drzew pokryte jednym, ogromnym gniazdem–metropolią, skonstruowanym z ciernistych gałązek i obficie wyściełanym suchą trawą. Takie wspólne gniazdo posiada tysiące wejść, z których każde prowadzi do osobnego apartamentu.
Ugandyjscy wikłacze tworzą pojedyncze, wiszące kosze z wejściem od dołu, finezyjnie utkane ze źdźbeł trawy. Zasadniczo para buduje gniazdo wspólnie, jednak podstawową konstrukcję wykonuje samiec. Po ukończeniu wstępnej budowy, samiec prezentuje swoją pracę oblubienicy. „Panie wikłaczki“ są jednak bardzo wybredne – nie tolerują fuszerki i nie zadowalają się byle jakim uplecionym „łańcuszkiem“, dlatego często demolują pierwszą konstrukcję. „Panowie wikłacze“, z kolei, nauczeni od pokoleń znosić kaprysy swoich wybranek, wikłają od razu dwie wstępne konstrukcje, zakładając, że jeśli jedna zostanie odrzucona, od razu do wyboru stoi druga, rezerwowa. Taka strategia okazuje się zazwyczaj wyjątkowo korzystna.
Drzewo z licznymi gniazdami wikłaczy
Prace budowlane
Wikłacz zmienny
Nasza trasa wiedzie u podnóża mistycznych gór Ruwenzori, które majestatycznie rozciągają się wzdłuż granicy z Demokratyczną Republiką Konga. W tym paśmie znajduje się najwyższy szczyt Ugandy – Góra Stanleya, osiągający wysokość 5 109 metrów nad poziomem morza. Ruwenzori stanowią integralną część Parku Narodowego Królowej Elżbiety, słynącego z największej różnorodności gatunków ssaków w kraju i będącego jednym z najchętniej odwiedzanych obszarów chronionych Ugandy. Wśród jego najpopularniejszych regionów wyróżniają się okolice naturalnego Kanału Kazinga, który łączy Jeziora Jerzego i Edwarda, stanowiąc miejsce wyjątkowych przyrodniczych atrakcji.
Pasmo górskie Ruwenzori
Na linii równika, po obu stronach szosy, ustawione są małe pomniki zwane Equator Gate. Zatrzymujemy się na chwilę przy jednym z nich, aby wznieść toast za udaną podróż na południowej półkuli.
Equator Gate
Pierwsze kroki w parkach narodowych Ugandy zaczynają się nie inaczej jak od spraw urzędowych, a podstawową zasadą każdego Parku Narodowego jest: zamelduj się i przedstaw wymagane zezwolenia. Przed głównym wejściem do centrum turystycznego stoi wspaniała figura słonia afrykańskiego w naturalnej wielkości. Podczas gdy Julius dzielnie stawia czoła afrykańskiej biurokracji, ja wykorzystuję okazję, aby przyjrzeć się monumentowi słonia z bliska. Jest on olbrzymi i nawet mAT nie jest w stanie mnie podsadzić, żebym mógł zająć miejsce na trąbie lub ciosie.
W Parkach Narodowych należy pamiętać, że dla własnego bezpieczeństwa absolutnie nie wolno opuszczać pojazdu ani zjeżdżać poza wyznaczone szlaki. Choć ta zasada jest niezwykle istotna, ogranicza w pewien sposób możliwość spotkania niektórych mieszkańców rezerwatów. Doskonałą alternatywą jest obserwacja z perspektywy wody. Siedząc wygodnie w łodzi, można podziwiać liczne zwierzęta korzystające z wodopoju, a Kanał Kazinga idealnie nadaje się do tego rodzaju safari.
Bawół afrykański
Hipopotamy w ciągu dnia wylegują się w wodzie lub błocie i dopiero po zmierzchu wędrują w głąb lądu w poszukiwaniu pożywienia
Krokodyl nilowy jest największym krokodylem w Afryce. Zazwyczaj osiąga długość od trzech do czterech metrów, ale zarejestrowano również osobniki o długości od sześć do siedem metrów
Jeszcze przed zmierzchem słonie podążają do wodopoju
Młoda krokuta cętkowana. Te największe z obecnie żyjących hien są najczęściej aktywne o zmierzchu i w nocy. Bardzo rzadko, tylko przy niższych temperaturach, udają się na poszukiwanie pożywienia za dnia
Jezioro kraterowe Lake Nayamanyuka
Nocujemy nad Jeziorem Jerzego, a ponieważ zrobiło się już ciemno, w drodze od naszej chaty musimy szczególnie uważać na hipopotamy, które często pojawiają się w okolicy. Te zwierzęta potrafią zapuszczać się aż na osiem kilometrów w głąb lądu, gdzie spędzają od czterech do pięciu godzin na pożeraniu trawy. Pomimo swojego ociężałego wyglądu, hipopotamy potrafią biegać szybko i bywają bardzo agresywne, zwłaszcza samice z młodymi. Panuje przekonanie, że są najgroźniejszymi zwierzętami w Afryce i przypisuje się im odpowiedzialność za więcej przypadków śmiertelnych wśród ludzi niż krokodylom, lwom czy lampartom. Warto jednak zauważyć, że odpowiednie statystyki nie są prowadzone.
Hipopotamy pasące się przed naszą chatą
Dziś do snu kołyszą nas lekkie drgania ziemi wywołane stąpaniem wyjątkowo masywnych ciał oraz dźwięki gryzionej i przeżuwanej trawy.
Przed nami 16 kilometrów tropikalnej dżungli ukrytej w głębokim wąwozie na bezkresnej sawannie. Sam widok na kanion Kyambura Gorge, formowany od milionów lat przez rzekę Kayambura, jest fascynujący. To praktycznie jedyne miejsce w całym Parku Narodowym Królowej Elżbiety, w którym obok innych prymatów występują także szympansy, dlatego kanion nazywany jest również „Doliną małp“.
Kanion Kyambura Gorge
Stromą i częściowo śliską ścieżką schodzimy na dno wąwozu. Po chwili słyszymy szum rzeki przepływającej w dolinie, a im bliżej niej jesteśmy, tym wyraźniej docierają do nas dźwięki hipopotamów, które kojarzą mi się z gardłowym, szyderczym uśmiechem. Powietrze jest ciepłe i wilgotne, ale w cieniu potężnych drzew panuje całkiem przyjemny klimat. Przechodzimy przez niewielki mostek nad wartko płynącą, brunatną wodą i wkraczamy w fantastyczny, pierwotny las, mając nadzieję na ponowne spotkanie z szympansami.
Prowadzi nas strażnik, który doskonale zna teren oraz zamieszkujące go zwierzęta. Po godzinnym marszu w oddali słychać typowe okrzyki i wrzaski szympansów. Strażnik wskazuje baraszkujące wysoko wśród drzew małpiszony i oznajmia, że teraz musimy po prostu cierpliwie czekać. Szympansy są najbliżej spokrewnione z rodzajem Homo, co z pewnością jest głównym powodem ich niebywałej ciekawości. Prędzej czy później zejdą na dół, aby z bliska przyjrzeć się grupie swoich, w końcu nie tak dalekich kuzynów.
Długo obserwuję ich hałaśliwe gonitwy i zauważam, że z czasem znajdują się coraz niżej. W pewnym momencie uciekający w pogoni młody samiec zeskakuje z drzewa i przebiega tuż obok mAT'a. Goniący za nim osobnik mknie kilka metrów dalej, wrzeszcząc z całych sił, uderza z impetem o pnie drzew, wydobywając z nich tępy, donośny dźwięk, który ma na celu demonstrowanie jego siły i dominacji. Z czasem z drzew schodzą kolejne osobniki. Niektóre siadają na ziemi, inne gonią się robiąc przy tym niemały hałas.
Przewodnik stada nazywany jest przez strażników parku „Gębula“, ponieważ ma silnie wiszącą dolną wargę
„Gębula“ jest około trzydziestoletnim samcem z dobrze już posiwiałym futrem i łatwo zauważyć, że inni członkowie grupy mają przed nim duży respekt.
Na uboczu dwa osobniki rozpoczęły zwyczajowy rytuał higieniczny, czyli czyszczenie futer. Po krótkiej chwili dołącza do nich „Gębula“ i co ciekawe, młodszy natychmiast rozpoczyna pielęgnację jego owłosienia.
Należałoby zadać pytanie, co skłania małpiszony do tracenia czasu na oczyszczanie futra innych osobników. Przecież istnieje znacznie więcej pożytecznych zajęć. Na przykład można się nawzajem gonić, wykrzykując różnego rodzaju szympansie przekleństwa. Można też odwiedzić drzewo pełne owoców, których świeżość dawno minęła, a które fermentując w żołądku, wprowadzają w stan błogiego upojenia. Pod wpływem tego efektu można zacząć tłuc kijem o konary, by zwrócić na siebie uwagę i ogłosić swoją niezależność od grupowej hierarchii. W końcu można wspiąć się na drzewo i, znajdując się 40 metrów nad ziemią, uwikłać sobie z gałęzi posłanie i nareszcie wyspać się do woli.
Jednak nie! Małpiszony z uporem maniaka czyszczą sobie nawzajem futra, nie wykazując najmniejszego zamiaru odstąpienia od tego rytuału. Można odnieść wrażenie, że pielęgnacja odbywa się na zasadzie wzajemnej pomocy – ja tobie, a ty mnie. To jednak nieprawda!
Długotrwałe badania naukowe dowodzą, że małpy, podobnie jak ich kuzyni z rodzaju Homo, uprawiają najzwyklejsze lizusostwo. Dokładna analiza wielu badań dotyczących zachowań prymatów wskazuje, że pielęgnacja futra osobników wyższych w hierarchii stada nie jest wykonywana jedynie z czystej sympatii, lecz ma na celu zapewnienie sobie poparcia w sporach lub poprawienie własnej pozycji w grupie. Jest to niewątpliwie cecha wskazująca na pokrewieństwo z rodzajem Homo.
Nasza wizyta trwa już około godziny. Szympansy same zadecydowały, kiedy się rozpocznie i czy w ogóle się odbędzie, jak również same ustaliły jej koniec. Powoli zaczynają wspinać się na drzewa – z każdą chwilą coraz wyżej.
„Gębula“ wraca do domu
Tak bezpośrednie, ograniczone wyłącznie barierą czasu spotkanie z szympansami jest wyjątkowym przeżyciem. Obserwator staje się na chwilę jedynie kłębkiem myśli, pozbawionym fizycznej formy. Zapomina o własnej osobowości, o dokuczliwych insektach, o warunkach pogodowych, a nawet o własnej kruchości w obliczu niebezpieczeństwa. Istnieją tylko intensywnie zapisywane w pamięci doświadczenia.
Na terenie Parku Narodowego Królowej Elżbiety znajduje się tylko część spośród licznych kraterów uderzeniowych w Ugandzie. Około 10 000 lat temu erupcje wulkanów były tak gwałtowne, że oprócz popiołu i lawy wyrzucane były również ogromne ilości materiałów skalnych, które na przestrzeni wielu dziesiątek kilometrów pozostawiły wielkie wgłębienia. Obecnie kratery uderzeniowe, najczęściej wypełnione wodą, nazywane są jeziorami kraterowymi. We wnętrzu jednego z nich znajduje się płytkie, słone jezioro Bunyampaka, wykorzystywane jako źródło pozyskiwania soli. W czasach przedkolonialnych sól osiągała cenę złota, a chociaż obecnie znacznie straciła na wartości, miejscowa ludność Batoro wciąż pozyskuje ją tradycyjną metodą poprzez insolację, czyli naturalne odparowywanie wody z basenów solankowych.
Jezioro Banyampaka jest tak duże, że patrząc z krawędzi krateru trudno rozpoznać ludzi pracujących w basenach solankowych oraz spore stado flamingów w jego centrum
Jezioro Banyampaka
Batoro są obywatelami królestwa Toro, które powstało w wyniku rebelii w królestwie Bunyoro–Kitara, jednym z najsilniejszych krajów we wschodniej Afryce w okresie od XVI do XIX wieku
Kobiety Batoro
Wspaniale uplecione i ułożone warkoczyki nie są wykonane z własnych włosów. Większość kobiet wplata sobie gotowe warkocze wykonane ze sztucznych włosów sprowadzonych najczęściej z Azji
Długie wieczory w afrykańskich wioskach najczęściej spędza się w tradycyjny sposób, przy tańcu i śpiewie. Po zmierzchu słychać dudnienie bębnów oraz głośne pieśni, które roznoszą się po okolicy. Dzisiejszy wieczór spędzamy przy ognisku, w artystycznej oprawie przygotowanej przez zespół z wioski Ihamba. Najstarszy muzyk wprowadza nas w świat wykonywanych tańców, śpiewa i gra na jednostrunowym instrumencie zwanym Endingidi, podczas gdy inny muzyk akompaniuje mu na bębnie. Para młodych tancerzy zdaje się wpadać w trans w trakcie inscenizacji pełnego energii tańca. Mężczyzna ma na łydkach przywiązany szereg dzwoneczków, które podczas podskoków harmonijnie współgrają z rytmem wydobywającym się z głęboko dudniącego bębna, obciągniętego kozią skórą. Kobieta owinięta jest w biodrach tkaniną z długimi, dynamicznie wirującymi frędzlami, które potęgują jej namiętne ruchy, wprawiające całe ciało w drżenie. Donośny śpiew, podzielony na głosy, wprowadza nas w stan prawdziwego zachwytu.
Endingidi jest prostym instrumentem smyczkowym używanym przez mężczyzn do akompaniamentu podczas śpiewu
Obserwując wsie i miasta, odkrywam prawdziwy sens misji religijnych w Afryce. Wydaje się, że głównym celem tych kosztownych przedsięwzięć jest ekspansja oraz bezwzględna walka z konkurencją. Pod pretekstem niesienia pomocy buduje się szkoły, które są prowadzone przez misjonarzy dalekich od sekularyzmu, kształtujących przyszłych wyznawców danej religii. W Ugandzie szkół, zarówno podstawowych, jak i wyższych, nie brakuje; większość mieszkańców kraju potrafi czytać, pisać i liczyć. Co więcej, spora część ludności posługuje się oficjalnym językiem angielskim, używanym obok wielu rodzimych dialektów, w tym języka suahili.
Podczas podróży mijam wioski, w których wznoszą się wspaniałe, piękne kościoły chrześcijańskie, obok opuszczonych meczetów. Widzę również osady, gdzie lśniące meczety dominują nad krajobrazem, a na uboczu stoi pusty, rozpadający się kościół chrześcijański. Największy niesmak budzą jednak te wioski, w których centrum znajduje się otynkowana i wymalowana, pokryta błyszczącą dachówką dwu– lub trzypiętrowa budowla sakralna, otoczona rozległym terenem z przystrzyżoną, sztucznie nawadnianą zieloną trawą. Wokół niej stoją malutkie, drewniane lub gliniane, podupadłe chatki ubogich mieszkańców osady. Taka „świątynia“ przypomina wybieloną plamę na starym ubraniu roboczym i, w moim odczuciu, świadczy jedynie o absolutnym braku szacunku wobec wiernych, na prostoduszności których opiera się jej egzystencja.
W Ugandzie chrześcijanie stanowią 85% mieszkańców, z czego jedynie 39% identyfikuje się z Kościołem katolickim. Anglikanie stanowią 32%, a 14% ludności wyznaje islam. Ostatnio swoje wpływy zyskują kościoły Zielonoświątkowe, Nowoapostolskie oraz inne wyznania, często wspierane finansowo przez zbory amerykańskie. Z tego powodu obie najliczniej wyznawane religie – katolicka i anglikańska – notują znaczne straty wśród swoich wyznawców.
Ugandyjczycy wydają mi się z natury spokojnymi i przyjaznymi ludźmi. Pomimo różnorodnych światopoglądów i przynależności religijnych, żyją w zgodzie. Przynajmniej na razie.
Zatrzymujemy się na skraju Parku Narodowego Bwindi Impenetrable w niewielkiej Lodge prowadzonej przez mieszkańców gminy. Po przybyciu witają nas dwie nastolatki, które od razu chwytają nasze ciężkie bagaże i bez wysiłku umieszczają je na głowach, prowadząc nas do bungalowu. To drewniana, nieco rozpadająca się chata, ustawiona na palach wbitych w strome zbocze góry. Dookoła rozciąga się gęsty las deszczowy, pokrywający okoliczne wzniesienia, a w dole słychać szum wartko płynącego potoku.
Chata nie ma elektryczności i jest oświetlana wyłącznie przez dwie słabe żarówki zasilane akumulatorem. W dużych oknach zamiast szyb wstawiono siatki przeciwko insektom, które jednak w tym chłodnym klimacie pozostają raczej w bagatelnej mniejszości. Wnętrze składa się z jednej izby, w której trzeszcząca, bezskutecznie poszukująca poziomu drewniana podłoga jest w dużej części zajęta przez podwójne łóżko z dobrze już wyleżanym materacem. Osobnym pomieszczeniem jest półotwarta toaleta z prysznicem.
Znajdując się tuż przy granicy Parku Narodowego, będącego ostoją dla połowy światowej populacji goryli górskich, nie można wykluczyć, że złożą nam dzisiaj wizytę i zapukają do drzwi. Z powodu braku elektryczności nie będziemy mogli zaoferować im gorącej herbaty, ale mamy w zapasie ciastka i batony.
Park Narodowy Bwindi Impenetrable. W oddali widać wulkany znajdujące się na granicy z Rwandą i Kongo
Bwindi znajduje się na wysokościach od 1 100 do 2 600 metrów nad poziomem morza. W nocy temperatura znacznie spada, a brak szyb w oknach daje się we znaki. Moje ciepłe, wikuniowe futerko chroni mnie nawet przed największymi mrozami, jednak moi „niepluszowi“ owinęli się już wszystkimi dostępnymi w chacie kocami, założyli skarpety i grube pulowery, a mimo to nadal drżą jak liście osiki.
Goryle nie zdecydowały się na odwiedziny; przy takich temperaturach wydaje mi się, że wolą przytulać się w swoich ciepłych gniazdach, ułożonych z grubej warstwy liści, gdzieś w głębi gęstego lasu. Na szczęście spędzamy tu tylko jedną noc, a rano, gdy wschodzi słońce, natychmiast robi się przyjemnie ciepło.
Na wysokości 1 800 metrów nad poziomem morza, u podnóża wulkanicznego łańcucha górskiego Wirunga, znajduje się malowniczo położone Jezioro Mutanda z niezliczoną ilością wysepek. Wybrzeże jeziora jest bardzo nierównomierne, pełne cypli i półwyspów. Jeden z nich posłużył za miejsce pod budowę ekologicznej Lodge, będącej naszą bazą wyjściową na przeżycie największej atrakcji Ugandy – spotkania z gorylami.
Jezioro Mutanda
Przed chatą, na najwyższej gałęzi wielkiego drzewa, znalazł sobie wygodne miejsce do odpoczynku i obserwacji terenu koronnik szary
Do zachodu słońca pozostało jeszcze trochę czasu, więc jest to wspaniała okazja aby zdążyć zaobserwować niektórych skrzydlatych mieszkańców pobliskich wysepek, a na zakończenie pożegnać dzień z tafli jeziora.
Kormorany
Warzęcha należy do rodziny ibisów
Ekologiczna Lodge wzniesiona na jednym z półwyspów
Wulkany znajdujące się w łańcuchu górskim Wirunga. Od lewej Mount Muhabura, Mount Gahinga, Mount Sabinyo, Mount Karasimbi i Mount Mikeno
Choć wciąż przebywamy w górskim terenie, dzisiejszy nocleg jest znacznie bardziej komfortowy i przyjemniejszy. Wpływ wygodnego materaca na zdrowy i regenerujący sen jest mi znany od dawna, jednak zadziwiające jest, jak wiele radości potrafi przynieść najzwyklejsza szyba w oknie. Do idealnego noclegu brakuje jedynie ciszy, którą zakłóca koronnik siedzący przed chatą, na najwyższej gałęzi wielkiego drzewa. Po wieczornej obserwacji terenu musi mieć wiele do zakomunikowania, ponieważ przez pół nocy regularnie relacjonuje swoje spostrzeżenia donośnym, żurawiowym głosem: łoł, aaaaałoł, aaaałoł… brzmiącym nieco jak połączenie klarnetu z fagotem. Jego relacja nie pozostaje bez echa, gdyż podobnie brzmiące odpowiedzi dochodzą z najwyższej gałęzi innego wielkiego drzewa, stojącego gdzieś daleko po drugiej stronie jeziora.
Jest jeszcze ciemno, gdy rytmicznie podskakujemy na wybojach piaszczystej drogi prowadzącej do sektora Nkurigo, położonego przy południowej krawędzi Nieprzeniknionego Lasu Bwindi. W trakcie podróży po ugandyjskich drogach gruntowych, pojazdy jadące z przodu unoszą zazwyczaj chmury pyłu, który dostaje się nawet przez najdrobniejsze szczeliny do samochodu znajdującego się z tyłu. Mimo starannie zamkniętych okien, pył pokrywa grubą warstwą dosłownie wszystko, włącznie z kierowcą i pasażerami. O tej porze nie ma jeszcze ruchu, dzięki czemu możemy spokojnie otworzyć okna i delektować się świeżym, porannym powietrzem.
Park Narodowy Bwindi Impenetrable to pierwotny, niezwykle stary las deszczowy, który od czasów ostatniej epoki lodowcowej rozwijał się do obecnego stanu bez ingerencji człowieka. Znajduje tam schronienie ponad 480 goryli, co stanowi połowę całej populacji tych majestatycznych zwierząt na świecie. Druga połowa żyje w mniej lub bardziej niebezpiecznych warunkach w sąsiedniej Rwandzie i Demokratycznej Republice Kongo, wciąż nękanej działaniami wojny domowej i wielkim problemem kłusownictwa. Zjeżyło mi się futerko, gdy usłyszałem tą liczbę. 😲 Oznacza to, że na całym świecie żyje mniej niż 1000 goryli górskich, podczas gdy ich dalekich kuzynów, uważających się za najwyższe stadium ewolucji, jest już prawie osiem miliardów! Nawet opisane wcześniej gerezy – te długowłose, czarno–białe małpiszony, przypominające nieco poukładane na gałęziach skunksy – mimo że ich samice rodzą tylko jedno młode co dwa lata i jeszcze 50 lat temu wymordowano ich około dwa miliony, aby ograbić z futer, dziś mają się znacznie lepiej! To przerażające!
Nieprzenikniony Las Bwindi
Na obrzeżach rezerwatu znajdują się cztery sektory, z których rozpoczynają się wizyty u łagodnych olbrzymów. Liczba gości jest ściśle limitowana i wynosi maksymalnie osiem osób z licencją na jednogodzinny pobyt. We wszystkich sektorach razem żyje 11 grup goryli, przyzwyczajonych do codziennych wizyt ich dalekich kuzynów, uważających się za najwyższe stadium ewolucji, którym srebrzystogrzbiety samiec, pełniący rolę przewodnika stada, zezwala na krótką audiencję.
Zarząd sektora Nkurigo znajduje się na szczycie góry, a trekking od niego jest zdecydowanie dłuższy i bardziej wymagający niż w pozostałych trzech sektorach. Jak w przypadku każdego pobytu w Parku Narodowym, również ten zaczyna się od formalności administracyjnych oraz zapoznania się z obowiązującymi zasadami. Po obejrzeniu materiału filmowego, wysłuchaniu wykładu strażnika i podpisaniu wymaganych dokumentów, możemy sobie z dużej grupy chętnych wybrać tragarza, posiadającego wymagane aspiracje do noszenia plecaka z prowiantem i napojami, za co naturalnie zostanie adekwatnie wynagrodzony.
Tragarze są nieodłącznym elementem grupy, która składa się z ośmiu właścicieli plecaków, jednego uzbrojonego w karabin strażnika, dwóch pomocników z maczetami oraz jednego przewodnika. Później do grupy dołącza jeszcze dwóch lub trzech tropicieli, którzy wyruszają wcześniej, aby zlokalizować miejsce pobytu goryli.
Z informacji, które otrzymujemy przed wyruszeniem w drogę, wynika, że każdy kilogram, który niesiemy na plecach, w drodze powrotnej odczujemy jak dziesięć. Mimo to, mAT nie decyduje się na oddanie sprzętu fotograficznego, pragnąc mieć go zawsze pod ręką. Zredukował swój ekwipunek ze zwyczajowych ośmiu do około czterech kilogramów, co umożliwiło mi również znalezienie miejsca w jego plecaku. Tragarza obarczyliśmy wypełnionym po brzegi plecakiem Mojej Basi.
Na początku podążamy szerokim, dobrze wydeptanym górskim szlakiem. Naszym celem jest dolina położona 700 metrów niżej, co niestety oznacza, że w drodze powrotnej będziemy musieli pokonać tę samą wysokość w górę. Po krótkim czasie szlak staje się węższy i zamienia się w zwykłą ścieżkę. Wokół nas rozpościera się zachwycający widok na szczyty pokryte gęstym, nieprzeniknionym lasem Bwindi. Szlak łączy główną osadę z rozproszonymi po okolicy zabudowaniami mieszkalnymi, które jednak nie leżą w kręgu naszego zainteresowania, dlatego odbijamy i schodzimy przez sady i pola uprawne.
Heloł!
Po długim marszu wkraczamy do lasu pokrywającego sąsiednią górę. Nagle, gdzieś w oddali, słyszę chrapliwe warknięcie. Nasz przewodnik, Benson, gestem ręki zatrzymuje korowód i wydaje dźwięk naśladujący jakiegoś ptaka. Wygląda na to, że próbuje nawiązać kontakt z tropicielami… I rzeczywiście, w odpowiedzi dochodzi do nas ptasi odgłos. Benson mówi półgłosem:
– słyszycie? są niedaleko.
Kolejnym gestem daje znać, byśmy ruszyli dalej. Przyspieszamy i nawet nie zauważam, kiedy kończy się ścieżka. Zdaję sobie sprawę, że przedzieramy się przez gęsto porośnięte, strome zbocze. Dwaj pomocnicy maczetami wycinają korytarz, ułatwiając nam przejście przez bujną roślinność. Utrzymanie równowagi w tym asymetrycznym terenie, pokrytym zwartą zielenią skrywającą różnorodne niespodzianki, jest niezwykle trudne. Szalenie zdradliwe są duże głazy, podstępnie zakonspirowane pod mokrą trawą i krzewami. mAT co chwilę trafia nogą w jakąś zapadlinę i, aby nie upaść, chwyta się wszelkich stabilnie wyglądających podpórek. Najczęściej są to paprocie drzewiaste, których konary pokryte są zdrewniałymi włóknami, tworzącymi cieniutkie igły. Wkrótce unika ich jak ognia. Pomimo zachowania wszelkiej ostrożności, nagle traci równowagę i tylko dzięki temu, że Moja Basia łapie go za ramię, nie stacza się razem ze mną w dół zbocza. Na szczęście kończy się tylko na zbitym kolanie. Wkrótce jego kolekcja pamiątek wzbogaca się o guza na głowie, kilka siniaków oraz dużego, tropikalnego kleszcza.
Ciekawe jest jednak to, że wszyscy nasi lokalni towarzysze, z przewodnikiem włącznie, mają na nogach zwykłe gumowce i żaden z nich nie potyka się ani nie traci równowagi. Wygląda, jakby unosili się tuż nad ziemią
Pomocnicy wycinają korytarz, ułatwiając nam przejście wśród bujnej roślinności
Z wielkim trudem posuwamy się naprzód, a nasze siły powoli nas opuszczają. Nagle Moja Basia oznajmia, że dalej nie pójdzie. Czuję jej złość, będącą efektem bezsilności. Staram się ją przekonać, że jesteśmy już prawie u celu i wkrótce zapomni o wszelkich trudach. Z niedowierzaniem, myśląc, że jedynie podchwytliwie próbuję ją zmobilizować, zbiera jednak wszystkie swoje siły i maszeruje dalej.
Rzeczywiście mam rację. Wkrótce spotykamy tropicieli, którzy wskazują na zbocze znajdujące się poniżej. Początkowo, mimo bacznej obserwacji, nie dostrzegam niczego szczególnego. Jednak po chwili, zupełnie niespodziewanie, zauważam wspinającą się na niewielkie drzewo samicę z puchatym maluchem, który kurczowo trzyma się jej brzucha. To pierwsze wzrokowe spotkanie jest niezapomnianym przeżyciem. Serce bije mi jak afrykański bęben obciągnięty kozią skórą, a puls uderza drugim głosem do jego taktu – szybko, szaleńczo i głośno. Żadne używki nie są w stanie wytrącić takiego potoku adrenaliny, jaki przelewa się przez mój plusz.
Gorylica, siedząc już na drzewie i zajadając jakieś roślinne smakołyki, spogląda krótko przez ramię w moim kierunku, po czym zupełnie mnie ignoruje. Tymczasem maluch co chwilę wychyla się z wielkim zainteresowaniem i przez moment mam wrażenie, że kiwa do mnie swoją czarną łapką.
Nieopodal, wśród gęstych zarośli, spostrzegam siedzącego, srebrzystogrzbietego samca noszącego imię Bahati. Moje serce, jeszcze przed chwilą ten głośny afrykański bęben nagle milknie, ustaje z wrażenia. Bahati jest olbrzymi i wygląda niezwykle fascynująco. Kiedy podchodzimy bliżej, pomocnicy zaczynają wycinać gałęzie i rośliny, które ograniczają widoczność. Bahati wyraźnie czuje się zirytowany zgiełkiem wokół siebie, więc wstaje i przenosi się kilkoma lekkimi skokami w inne miejsce. Wydając warczący odgłos, przewraca jednym machnięciem ramienia całkiem dorodne drzewko, co nie jest dla niego wielkim wysiłkiem, biorąc pod uwagę, że goryle potrafią podnieść ciężar przekraczający 950 kilogramów. To jego sposób na grzeczne poinformowanie nas, abyśmy trzymali się z dala, ponieważ jest bardzo silny. Jego kilka lekkich skoków, które potrzebował do zmiany miejsca, kosztuje nas kolejną porcję prób utrzymania równowagi w nieforemnym, gęsto porośniętym terenie, przez odległość co najmniej kilkudziesięciu metrów. Mimo to bez namysłu podążamy za nim.
Grupa goryli, którą odwiedzamy, nazywa się Bushaho i składa się z dziewięciu osobników: jednego srebrzystogrzbietego, jednego czarnogrzbietego młodzieńca, jednej młodej i czterech dorosłych samic oraz dwóch dzieciaków, których płci jeszcze nie ustalono.
Srebrzystogrzbiety przywódca Bahati
Młody samiec, zauważając, że Bahati siedzi w oddali, staje przed nami, podnosząc się na dwóch łapkach. W charakterystyczny dla goryli sposób zaczyna energicznie klepać się obiema rękami po piersiach, jakby chciał wyrazić: „Uważajcie, to ja tu rządzę.“
Młody samiec
Selfiak
Goryle to niezwykle fascynujące stworzenia. W przeciwieństwie do dawnych opowieści, są to zwierzęta o łagodnym usposobieniu, a samce atakują intruzów jedynie w przypadku wyraźnego zagrożenia dla swojego stada. Czasami zdarza się, że dwie grupy decydują się na poszukiwanie pożywienia w jednym regionie i do tego niefortunnie w tym samym czasie. W takich sytuacjach goryle zazwyczaj unikają bezpośredniego kontaktu, schodząc sobie z drogi. Jak wykazują inne obserwacje, może dochodzić do krótkich starć, które jednak ograniczają się głównie do warknięć, gestów ostrzegawczych lub demonstracji siły, podobnych do tej, którą wcześniej zaprezentował Bahati. Goryle w zasadzie unikają fizycznych konfrontacji i rzadko angażują się w walki między sobą.
Spotkanie z łagodnymi wielkoludami to absolutnie nadzwyczajne przeżycie, które na zawsze pozostanie w mojej pamięci. Teraz doskonale rozumiem, dlaczego słynna amerykańska badaczka Dian Fossey, walcząca o ochronę goryli, spędzała z nimi dni i noce.
Przebywając w ich pobliżu, zupełnie zapominam o całym świecie i mimo, że każda wizyta jest ograniczona czasowo, bardzo szybko przestaje on mieć jakiekolwiek znaczenie. Czas skrupulatnie odmierza jedynie Benson, który równo po upływie godziny daje znak do powrotu – mam wrażenie, że upłynęło zaledwie dziesięć minut. 😮
Zmęczeni, spragnieni, głodni, ale niezwykle szczęśliwi, zatrzymujemy się w dogodnym miejscu i zabieramy się za pałaszowanie prowiantu i połykanie „hektolitrów“ wody. Po krótkiej przerwie regeneracyjnej wyruszamy w drogę powrotną, nie próbując nawet myśleć o czekających nas 700 metrach „wspinaczki“.
Julius z porcją dużego niepokoju czeka na nas w zarządzie sektora Nkurigo. Całkowity czas trekkingu wyniósł siedem godzin i jak się okazuje, wyjątkowo długo.
W nocy spadł deszcz, co sprawiło, że podróż po częściowo wyboistej, pełnej uciążliwego kurzu drodze gruntowej stała się znacznie bardziej komfortowa. Z wilgotnej nawierzchni nie unosi się chmura pyłu, który dostaje się do wnętrza pojazdu, co pozwala nam nieco uchylić okna.
Naszym kolejnym celem jest Jezioro Bunyonyi, położone na wysokości około 1 960 metrów nad poziomem morza. Jego nazwa, oznaczająca „miejsce wielu ptaszków“, jest w pełni uzasadniona, ponieważ w okolicy zarejestrowano ich ponad 200 gatunków. Malownicze, strome zbocza jeziora, na których miejscami założono tarasowe pola uprawne, otaczają liczne zatoczki, odgałęzienia oraz 29 wysp, porośniętych w większości eukaliptusami i bananowcami.
Jezioro Bunyonyi
Około ośmiu tysięcy lat temu, po wybuchu wulkanu, lawa spływająca do doliny utworzyła naturalną zaporę, spiętrzając rzekę Ndego. Informacje na temat głębokości powstałego w ten sposób jeziora są bardzo rozbieżne; podawane wartości wahają się od 44 do nawet 900 metrów w niektórych miejscach. Jeśli te dane są prawdziwe, jezioro to zajmuje drugie miejsce pod względem głębokości w Afryce. Bunyonyi jest również jedynym jeziorem w Ugandzie, w którego zielonkawych wodach nie występują krokodyle, hipopotamy ani bilharcjoza.
Główna osada nad jeziorem nosi nazwę Rutinda
Na początku XX wieku dalecy kuzyni goryli zrealizowali kolejny ze swoich pomysłów – tak zwany proces zarybienia jeziora. Dumni ze swojej bezkresnej genialności, w latach 30. XX wieku rozpoczęli komercyjne rybołówstwo, z którego jednak szybko się wycofali. Prawie cała populacja ryb wyginęła, być może z powodu stromej linii brzegowej jeziora, która nie sprzyja rozwojowi płytkowodnym gatunkom, takim jak Tilapia czy Lates nilowy. Obecnie w jeziorze żyje niewiele ryb, które są łowione wyłącznie do celów własnych przez okoliczną ludność.
Te nieszczęsne małe rybki, wyciągnięte z wody, posłużą jako przynęta do połowu większych okazów
Na niewielkiej przystani przesiadamy się do łodzi i płyniemy na wyspę Habuharo, znajdującą się po drugiej stronie jeziora. Wyspa ta posłuży nam jako refugium, gdzie planujemy zregenerować siły przed dalszą przygodą.
Za schronienie służy nam przestronny namiot, dodatkowo osłonięty drewnianą konstrukcją z dachem. Całość znajduje się na platformie wzniesionej na palach, wbitych w strome zbocze wyspy. Przed wejściem znajduje się weranda, na której z przyjemnością spędzam czas.
Zapada zmrok. Leciutki, ciepły zefirek delikatnie głaszcze moje futerko, a ja rozkoszuję się czarującym, srebrnym blaskiem księżyca oraz urzekającym, ciemnogranatowym niebem pełnym gwiazd. Droga Mleczna wygląda jak bita śmietana na świeżych, soczystych jagodach i chciałoby się sięgnąć i delektować jej zachwycającym smakiem. Z oddali, z jakiejś wioski, dochodzi dudnienie bębnów i donośne śpiewy. Jeszcze zanim udam się na spoczynek, staram się jak najdłużej nacieszyć tą wspaniałą chwilą i zaczerpnąć energii emitowanej przez otaczający mnie wszechświat.
O brzasku płyniemy do pobliskiej wsi. Niezmącona tafla jeziora odbija intensywnie zielone pagórki. Na ich zboczach pasą się krowy watussi z olbrzymimi rogami, zimorodki w towarzystwie wielu innych ptaków pląsają wśród szmaragdowych drzew, a wesołe wydry radośnie baraszkują w wodzie. Co jakiś czas mijamy okolicznych mieszkańców, którzy w starych kanu wydrążonych z pnia eukaliptusa kiwają nam na powitanie.
Po drodze mijamy malutką wysepkę porośniętą trzciną, na której rośnie tylko jedno drzewo. Nazywana jest Akampene, znana również jako Wyspa Kary. Okoliczna ludność Bakiga dawniej wywoziła tam niezamężne dziewczęta, które zaszły w ciążę, splamiwszy tym samym honor całej rodziny. Rytualnie, przy dudnieniu bębnów i wojowniczych okrzykach, rada plemienna ogłaszała wyrok w obecności mieszkańców całej okolicy. Kara była surowa i stanowiła ostrzeżenie dla rówieśniczek. Skazane, zazwyczaj niepotrafiące pływać, czekała nieuchronna śmierć głodowa lub przez utonięcie. Jedynym ratunkiem byli mężczyźni, którzy nie mieli wystarczającej liczby krów na zapłatę wiana i ratowali je, podejmując się małżeństwa. Ta okrutna kara praktykowana była podobno jeszcze do 1986 roku.
Wyspa kary
Po wyjściu na ląd kierujemy się stromą ścieżką w stronę wioski położonej na szczycie wzgórza. Na początku przemierzamy rzadko porośnięty las, a następnie przechodzimy przez łąki i pola. Towarzyszy nam miejscowy przewodnik o imieniu King, który wprowadza nas w lokalne zwyczaje i opowiada fascynujące historie związane z jeziorem oraz tutejszą ludnością. King pokazuje mi mały, żółty kwiatek, znany jako „kwiatek nieśmiałości“. Dziewczyny tradycyjnie wręczają go chłopakom, których darzą sympatią, ale nie mają odwagi wyznać im swoich uczuć bezpośrednio. Chociaż moja Basia wielokrotnie wyznawała mi swoją głęboką sympatię, to jednak od razu obdarowuje mnie jednym z tych kwiatków.
Od najmłodszych lat obowiązkiem dziewczynek jest transport wody potrzebnej do codziennego użytku
Po drodze spotykamy liczne dzieci wołające w naszym kierunku „Muzungu, Muzungu“. Chociaż pierwotnie wyraz ten wskazywał na kogoś, kto wędruje bez celu lub po prostu włóczykija, obecnie używany jest na określenie człowieka o białej skórze.
Dzisiaj jest niedziela. Wielu mieszkańców ubiera się odświętnie i spotyka w miejscowym kościele
Anna jest lokalną artystką wykonującą wyroby i ozdoby z naturalnych fibryn. Plecie i szyje kolorowe torby, koszyczki, naszyjniki, bransoletki... Korzystamy z zaproszenia i lekcji sporządzenia najprostszej ozdoby z trzech różnokolorowych włókien.
Anna i jej pomocnicy
Na ręcznie uplecionych i uszytych koszyczkach Anny. Za uszkiem mam „kwiatka nieśmiałości“ od Mojej Basi
Każdy z nas, z pomocą Anny i jej asystenta, plecie bransoletkę dla siebie. Po prawie godzinnym wikłaniu włókien wyruszamy do wyżej położonych gospodarstw, mijając po drodze liczne pola kukurydzy i sorgo.
King zwraca uwagę na mało ciekawą roślinę rosnącą przy drodze, przypominającą nieco tytoń. Jej liście są jednak znacznie grubsze, a jednocześnie zdumiewająco delikatne. W przeszłości wykorzystywano je jako zamiennik papieru toaletowego, co wcale mnie nie dziwi, gdyż jeszcze nigdy nie spotkałem tak miękkiego i przyjemnego w dotyku „papieru toaletowego“.
Roślina „toaletowa“
Obok kukurydzy i prosa, jedną z najważniejszych roślin zbożowych w Afryce jest sorgo
Pod szczytem wzgórza mieszka miejscowy uzdrowiciel. Nie jest to typowy szaman, szepczący zaklęcia i palący przy tym fajkę lub kadzidła, jak często przedstawiają to produkcje Hollywood'u. To zwykły zielarz, którego wiedza na temat komponowania i mieszania roślin przechodzi z pokolenia na pokolenie. Siadamy wygodnie przed jego domem i słuchamy wykładu z „Ziołokompozycji“ pomocnej w zwalczaniu różnych dolegliwości. Prezentacja jest interesująca, jednak gdy tematem wykładu stają się mieszanki przeciwko zdradzie, zazdrości czy rzuceniu złych czarów, nie potrafię ukryć swojego rozbawienia. 😅
Wykład z ziołoznawstwa
W jednej z glinianych chat w osadzie znajduje się lokalna knajpa, w której grupa mężczyzn delektuje się piwem sporządzonym z sorgo. Trunek ten, znany jako pombe, przypomina zarówno wizualnie, jak i smakowo zakwas na chleb. Charakteryzuje się gęsto–lejącą konsystencją oraz zawartością alkoholu wynoszącą od trzech do sześciu procent. Serwowane jest w litrowych, emaliowanych kubkach, z których pije po kilka osób. W wiejskich rejonach produkcja pombe stanowi istotne źródło dochodu dla kobiet. Trunek ten sprzedawany jest także przez pośredników do okolicznych barów. Ponadto odgrywa on ważną rolę w handlu wymiennym pomiędzy sąsiadami, na przykład jako zapłata za pomoc w budowie chaty. Zaczyn na pombe przechowywany jest w dwustulitrowych beczkach po oleju i przez osiem godzin podgrzewany na ogniu. Sprzedaż jest opłacalna, nawet jeśli kobiety produkujące ten napój muszą kupować sorgo lub proso, a drewno na opał zbierać same.
Sąsiedzkie plotki oraz drobny handel w wiosce
Mężczyźni popijający pombe w lokalnej knajpie
Po krótkiej rozmowie z entuzjastami lokalnego piwa wyruszamy w drogę powrotną. Przemierzając kręte i strome ścieżki, wydeptane pomiędzy chatami, mijamy obszerny plac z kościołem. Wiele osób uczestniczących w nabożeństwie spędza czas na zewnątrz, siedząc na trawie lub w cieniu, gdzie prowadzą ożywione dyskusje.
Do naszej grupy dołącza gromadka dzieci, które towarzyszą nam aż nad brzeg jeziora, tworząc „nieformalny komitet pożegnalny“.
Jeden z wielu naszych małych towarzyszy
Mieszkańcy przewożą plony przeznaczone na sprzedaż
Jezioro Bunyonyi
Już wcześniej wspomniałem, że w przeciwieństwie do północnej części kraju, na południu buduje się zdecydowanie więcej z cegieł. W trakcie drogi mam okazję przyjrzeć się nieco bliżej procesowi ich wytwarzania. Czasami są to jedynie uformowane i wysuszone na słońcu bloki, które nie zawsze wykonane są z gliny, lecz także z błotnistej ziemi. W niektórych regionach używa się również ukształtowanych i wypalonych w piecu cegieł oraz zaprawy murarskiej do ich łączenia. Tutejsza ludność do pozyskiwania surowców potrzebnych do zaprawy murarskiej wykorzystuje siłę mięśni oraz najprostsze narzędzia. Jest to mozolna i niezwykle ciężka praca fizyczna, którą zasadniczo wykonują mężczyźni. Piasek i wapno wydobywane są kilofami i młotami w kamieniołomach, a następnie rozdrabniane za pomocą motyki.
Rozdrabnianie kruszcu za pomocą motyki
Cegły uformowane w drewnianych matrycach i wystawione do wysuszenia
Prosty piec do wypalania cegieł
Mniej więcej w połowie drogi od Jeziora Bunyonyi do Kampali znajduje się najmniejszy z ugandyjskich rezerwatów – Park Narodowy Jeziora Mburo. Jest to miejsce szczególne, ponieważ można po nim poruszać się pieszo. Podczas safari per pedes mamy niepowtarzalną okazję obserwować liczne stada zebr, różne gatunki antylop oraz rzadkie w Ugandzie impale z zupełnie innej, niezwykłej perspektywy.
Z głównej szosy skręcamy w pełną dziur i pyłu drogę gruntową, kierując się do Lodge położonej na obrzeżach parku. Chociaż obszar chroniony oddalony jest jeszcze o kilka kilometrów, już po obu stronach drogi dostrzegam zebry pasące się obok miejscowych krów watussi. Lodge znajduje się na skalnym wzniesieniu, z którego roztacza się fenomenalny widok na sawannę. Na piesze safari najlepiej wybrać się wcześnie rano, dlatego postanawiamy przełożyć je na jutro. Dziś natomiast unosimy dach w samochodzie i uzbrojeni w aparaty fotograficzne ruszamy na „wielkie łowy“.
Koby sniade
Sesebi
Rzadko występujące w Ugandzie Impale
Zebra o ciekawym centkowano-paskowanym wzorze
Oprócz nielicznych lampartów, na terenie Parku Narodowego praktycznie nie występują większe drapieżniki. Dlaczego tak jest, skoro w innych rezerwatach są one obecne w znacznych ilościach? Odpowiedź jest złożona i sięga daleko w poruszającą przeszłość, związaną z historią samego Parku.
W czasach przedkolonialnych obszar ten był uważany przez ówczesne ludy pasterskie za drugorzędny, głównie z powodu licznych rojów much tse–tse, które przenosiły świdrowca – pasożyta niegroźnego dla ludzi i dzikich zwierząt, lecz niebezpiecznego dla bydła. W 1890 roku wybuchła epidemia pomoru bydła, która doprowadziła do klęski głodowej i śmierci wielu tysięcy ludzi. Ci, którzy przeżyli, na pewien czas opuścili skażone tereny. W 1945 roku pojawiła się nowa plaga much tse–tse, przenoszących tym razem groźne dla ludzi patogeny śpiączki, co ponownie zmusiło mieszkańców do emigracji.
Uważający się za najwyższe stadium ewolucji dalecy kuzyni goryli, którzy rozwinęli zdolność komunikacji poprzez dźwięki tworzące ekspresyjne systemy, nazywając tę formę językiem angielskim, ci sami, którzy w swojej bezgranicznej arogancji zajęli obcą ziemię, ogłaszając ją swoją własnością, wpadli w latach 50. XX wieku na kolejny „przełomowy“ pomysł, aby raz na zawsze rozwiązać problem muchy tse–tse. Projekt ten, będący wynikiem spektakularnego poziomu intelektualnego pomysłodawców, zakładał, że aby odciąć krwiopijcze muchy od pokarmu, należy wymordować wszystkie dzikie zwierzęta. 😲
Sprawozdania z tamtych lat donoszą o niewiarygodnej masakrze, podczas której profesjonalni myśliwi otrzymali zadanie wymordowania, co do ostatniego dzikiego stworzenia znajdującego się w tym rejonie.
Jak wiele innych pomysłów dalekich kuzynów goryli, również i ten okazał się absurdalny oraz bezskuteczny. Część zwierząt, żyjących w ukryciu, takich jak buszboki czy niektóre ptaki, przeżyła tę jatkę i muchy tse–tse mogły zaspokoić swoje zapotrzebowanie na krew. W związku z tym zrealizowano nowy, „arcygenialny“ pomysł. W celu pozbawienia much dostępu do potrzebnego cienia, wycięto wszystkie drzewa i krzewy na przestrzeni setek kilometrów kwadratowych. 😲 Zaraz po pierwszym okresie deszczowym na tym terenie wyrosła nowa, gęsta roślinność, dająca tse–tse, wystarczające schronienie.
Nowy sezon i kolejny nowy pomysł dalekich kuzynów goryli na zwalczanie much: każdy centymetr kwadratowy obszaru występowania tse–tse spryskano chemicznym środkiem owadobójczym DDT i tym razem… faktycznie wytępiono znienawidzone muchy! Cena tego przedsięwzięcia okazała się jednak bardzo wysoka – wytępiono nie tylko tse–tse, ale także prawie wszystkie inne insekty oraz żywiące się nimi ptaki i ssaki… 😰
Na początku lat 60. XX wieku rozpoczęto stopniowe zaludnianie tego obszaru, z czego część przeznaczono na pastwiska, a drugą część na rezerwat przyrody. W latach 70. XX wieku większość regionu ogłoszono terenem państwowym i tym samym populacje dzikich zwierząt, które bardzo powoli odnawiały się po rzezi z lat 50. XX wieku, zagrożone zostały przez masowe kłusownictwo. Lwy, które były utrapieniem dla okolicznych pasterzy, zostały całkowicie wytępione. W 1983 roku teren ten uzyskał status Parku Narodowego i z jego obszaru wysiedlono 4 500 rodzin. Podczas wojny domowej w 1986 zdewastowano całą infrastrukturę parku i ponownie zapanowało masowe kłusownictwo. Następnie występowały okresy, w których raz zezwalano na osiedlanie się i połów ryb w jego granicach, a innym razem zmuszano ludzi do szukania nowych miejsc poza jego terytorium.
Wysokie trawy pokryte są jeszcze rosą, gdy wydeptujemy wśród nich zawiłą ścieżkę, omijając liczne, cierniste zarośla. Musimy uważać na ostre i twarde kolce akacji, które mogą osiągać długość do 10 centymetrów i często sterczą z gałązek na wysokości oczu. W parku nie ma słoni, które z całą pewnością padły ofiarą tego samego losu, co tutejsze lwy, dlatego rosnące tu drzewa są bujne i tworzą gęste skupiska. Zauważam, że większość zwierząt umyka, zanim zdołamy się do nich zbliżyć. Gdy siedzimy w samochodzie, dzikie zwierzęta zbliżają się na odległość zaledwie kilku metrów, jednak dostrzegając z daleka zbliżających się na dwóch kończynach odległych kuzynów goryli – odpowiedzialnych za apokalipsę ich przodków – natychmiast uciekają w siną dal. Okazuje się, że wiele z nich opracowało specjalne metody unikania niebezpieczeństw. Na przykład żyjące stadnie impale oddają swoje odchody wszystkie razem o jednej porze i tylko w jednym miejscu. Później podczas codziennych wędrówek żadna z nich nie pozostawia tak ewidentnych śladów zapachowych, pozwalających wytropić je przez ewentualne drapieżniki.
Docieramy do niewielkiego wzniesienia, utworzonego z granitowych skał, i zaczynamy wspinaczkę na szczyt. W połowie drogi spotykamy małą grupę koczkodanów, które, zaskoczone tym rendez vous, nie bardzo wiedzą, jak się zachować. Samice z maluchami przyczepionymi do brzuchów natychmiast znikają w pierwszych gęstych krzakach, podczas gdy samce obserwują nas z niepewnością. Przywódca stada wychodzi nieco naprzód, staje na dwóch łapkach i kiwa się z lewej na prawą, jakby chciał nam coś zakomunikować. Przyglądamy się sobie przez chwilę, jednak w obliczu braku naszej reakcji na jego wyraźne postulaty, małpki prawdopodobnie dochodzą do wniosku, że zdolność pojmowania najprostszych form komunikacji zanika wraz ze wzrostem. Rezygnują więc z dalszej konwersacji i dyskretnie wycofują się w pobliskie krzewy. Po chwili osiągamy szczyt wzniesienia, z którego roztacza się wspaniały widok na sawannę.
Park Narodowy Jeziora Mburo jest jedynym miejscem w Ugandzie, w którym występują zebry
Ponownie zatrzymujemy się w miejscu przebiegu równika. Pomniki Equator Gate, które tu znajdujemy, nie różnią się wiele od tych, które mijaliśmy wcześniej w Parku Narodowym Królowej Elżbiety. Tutejsze znajdują się w pobliżu miasteczka Kayabwe i panuje przy nich olbrzymi ruch, zarówno kołowy jak i pieszy. Po obu stronach drogi powstało wiele lokali gastronomicznych oraz sklepów z pamiątkami, oferujących różnorodne towary o znacznie podwyższonych cenach. Praktycznie każdy turysta, przejeżdżając tą drogą, zatrzymuje się, aby uwiecznić chwilę na zdjęciach oraz obejrzeć spektakl kształtowania się wiru wody, który powstaje przy spływaniu przez otwór w naczyniu ustawionym na równiku, a także na obu półkulach.
Pomnik Equator Gate
Rzekome doświadczenie ma na celu ukazanie, jak woda zachowuje się pod wpływem siły Coriolisa. To właśnie ta siła powoduje, że cyklony na obu półkulach wirują w przeciwnych kierunkach oraz wpływa na to, że na półkuli północnej prawe brzegi rzek są bardziej podmywane, podczas gdy na półkuli południowej dzieje się to z lewymi brzegami. Prezenter z pobliskiej restauracji przeprowadza eksperyment, który, muszę przyznać, robi całkiem dobre wrażenie. Większość odwiedzających przyjmuje go jako niezaprzeczalny fakt.
Podczas „eksperymentu“ na południowej półkuli woda wiruje w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara
Natomiast na północnej półkuli wiruje w kierunku zgodnym z ruchem wskazówek zegara
Bezpośrednio na równiku spływa prosto do odpływu, bez zawirowania
Niestety, przyciągające tłumy turystów „doświadczenie“ jest jedynie sztucznie spreparowane na potrzeby lokalnych sklepów. W rzeczywistości siła Coriolisa jest zbyt słaba, aby wpłynąć na wodę w tak małym pojemniku, zwłaszcza w pobliżu równika. W normalnych warunkach kierunek zawirowania wody zależy między innymi od symetryczności naczynia, jaki pozostaje ruch szczątkowy wody po napełnieniu naczynia oraz kształtu odpływu. W zależności od tych czynników woda może zawirować zarówno w prawo, jak i w lewo, niezależnie od tego, na której półkuli znajduje się naczynie.
Potrzebujemy ponad dwóch godzin, aby przejechać przez Kampalę, gdzie – podobnie jak wcześniej – wydaje się, że motocykli i samochodów jest dwa razy więcej niż mieszkańców. Do Entebbe docieramy o zmierzchu i pomimo, że smaczny posiłek nie jest dla Juliusa szczególnym spiritus movens, proponuje nam „wyjątkową“ restaurację w pobliżu lotniska, gdzie możemy ukoronować naszą pełną wrażeń wyprawę. Samolot odlatuje dopiero o północy, więc zupełnie beztrosko pozwalamy umundurowanemu strażnikowi skontrolować nas wykrywaczem metali w poszukiwaniu broni, a następnie przeszukać nasze plecaki w poszukiwaniu ładunków wybuchowych, zanim zostaniemy wpuszczeni do obszernego lokalu. Mimo niewielkiej opalenizny, nikt z nas, oprócz Juliusa i być może częściowo mnie samego z powodu ciemnego futerka, nie wygląda na kongijskiego ani somalijskiego terrorystę. Jednak na tym właśnie polega cała wyjątkowość tutejszych „wyjątkowych“ restauracji. 😉
Klocek